Strasznie się podekscytowałam chwilą, gdy wpadła mi w ręce kolejna powieść Diane Setterfield. W Końcu jej „Trzynasta Opowieść” ma swoje stałe miejsce na półce chwały. Szykowałam się na kolejną urywającą tylne zderzaki powieść, którą postawię obok poprzedniczki.
Opis jest zachęcający. Chłopiec zabija kruka, czym po raz pierwszy wpuszcza do swego życia śmierć. Tajemniczy człowiek w czerni i przerażający pakt. Do tego całość, jako hołd dla twórczości Edgara Allana Poego. Nic tylko usiąść i się rozkoszować.
Jak to bywa jednak z wysokimi oczekiwaniami – bardzo łatwo je zawieść… I smutno mi bardzo, bo „Człowiek, którego prześladował czas” kwalifikuje się do takiego zawodu.
Po zabiciu kruka przez długi czas nie dzieje się nic ciekawego. W całej powieści tylko raz miałam chwilę, która mnie poruszyła, ale był to moment krótki. Jest to o tyle dziwne, że wydarzenia opisywane w tym momencie są tragiczne i powinny być bliskie wyciskania łez z najtwardszych czytelników.
Jak mierzyć stratę? Jak liczyć, ważyć, oceniać smutek?
O głównym bohaterze wiadomo niewiele pomimo tego, że mamy przed sobą prawie całe jego życie. Jest pracoholikiem o zaburzonych priorytetach w życiu, ale daje to tylko więcej miejsca, aby autorka „Człowieka, którego prześladował czas” mogła pozadręczać czytelnika jeszcze większą ilością niepotrzebnych opisów jego pracy. A nie będę ukrywać, że nie są one zbyt fascynujące.
Opowieść ma oczywiście pewien morał. Prosty jak konstrukcja cepa. Bardziej pasujący do bajki dla dzieci niż książki dla dojrzałego czytelnika poszukującego w literaturze czegoś więcej.
„Trzynasta Opowieść” była książką napisaną o książkach, z miłości do książek. „Człowiek, którego prześladował czas” miłości jest pozbawiony, co czyni go lekturą jałową i co mnie samą dziwi nie godną polecenia.
Przeczytałam – idę dalej.